środa, 30 grudnia 2020

Być jak pan Robert Makłowicz


Po atrakcjach roku pańskiego 2020 widzę jakby wahanie przed publikowaniem daleko idących postanowień noworocznych, ale jeśli jest takie, które warto mieć, to jest to właśnie to: w 2021 będę jak pan Robert Makłowicz. 

Oczywiście przyczynkiem do tych rozważań jest wigilijny wywiad z panem Robertem Makłowiczem pod tyleż wspaniałym (bo rymowanym) co clickbaitowym tytułem "Wszystko co zarobiłem, przejadłem i przepiłem"

Pierwszym i zadeklarowanym makłowiczofilem, którego poznałam był mój współlokator Maciek, rocznik '95, który jak zazwyczaj wcinał ordynarną pizzę z pudełka w rytm polskiego rapu i nie przejawiał specjalnych cnót obywatelskich, tak przy pozbyciu się pana Roberta Makłowicza z TVP zwyczajnie się wkurwił i był gotowy protestować na Woronicza jak najwścieklejsze z julek na Żoliborzu. 

A potem jakoś ruszyło i pan Robert Makłowicz stał się najrozkoszniejszym bohaterem storiesów Make Life Harder, który czasem pływa na delfinach a czasem opowiada wyborne żarty o sowieckim przyrządzie do świecenia w dupie

Ze wszystkich ludzi na całym świecie pan Robert Makłowicz musi być chyba najlepszym sposobem na annus horibilis 2020 i cały ten absmak i paździerz, który się wydarzył - od populizmu przez antyszczepionkizm po antynaukowość, wsteczność, indolencję rządu, pandemię, anemię, katatonię i marazm. 

Sunie on bowiem godnie przez ocean paździerzu jak kontenerowiec z samym dobrem na pokładzie pod austrowęgierską banderą. O burty rozbijają się różne zapaści, kryzysy, 70 milionów złotych przejebane bez poniesienia konsekwencji, paski TVP, zapaść służby zdrowia i spalony Dąb Rzeczypospolitej, ale pana Roberta Makłowicza to nie wzrusza, pan Robert Makłowicz będzie jadł nożem i widelcem, kupował pomidorki na Starym Kleparzu i kochał Habsburgów, nawet jak wszyscy będziemy biegać po atomowym wastelandzie starając się uniknąć mutantów ludożerców.  

Przypomina mi ten stoicki sybarytyzm historię z piosenki, którą wszyscy znają a nikt nie wie o czym jest, czyli "Englishman in New York" Stinga. To tekst o Quentinie Crispie, brytyjskim pisarzu - geju i drag queen, który jak kontenerowiec z queerem i brokatem na pokładzie pod brytyjską banderą godnie sunął przez Amerykę która nie docenia ani taking tea, ani toasts done on one side, a przede wszystkim przeciwstawiania się chamstwu siłom i godnościom osobistom. 

Jest taki wiersz Andrzeja Kotańskiego, który ogromnie lubię i prawie że znam na pamieć i on też się wpisuje w makłowiczowe rozważania na Nowy Rok. (Polecam też "Wiersze o moim psychiatrze" tegoż autora):

Człowiek nie powinien spędzać życia w pracy
bo to grzech
Bóg dał nam Paryż, Wenecję
architekturę secesyjną, zegarki
i zegary Art deco
dał nam poziomki
zamglone świty za oknem kawiarni
sklepy
dał nam Tomasza Manna oraz Prousta
a także wrzosowiska Irlandii
oraz wymyślił bilard i nastolatki
i tysiąc innych rzeczy
jak wodospady, Boską Komedię,
fajki, wiersze Rilkego,
ulice wysadzane plantami
na południu, amerykańskie
samochody z lat czterdziestych,
pióra Mont Blanc, przewodnik
po Grenadzie oraz
Koniaki Giny Whisky i Bordeaux
na pewno nie w tym celu
żebym siedział
przez osiem godzin dziennie
w pracy
jak jakiś chuj.

Taki jest więc plan na 2021.

Do obiadu wstawać od stołu z laptopem i siadać do stołu z obrusem, zamiast jak zwierzę jeść nad klawiaturą. Więcej kosmopolityzmu choć może nie monarchii. Masło trzymać w maselnicy a nie w pazłotku. Pielęgnować dobre tradycje. Mieć calvados na półce z trunkami. Więcej czytać z papieru a mniej z komputera, najlepiej Bobkowskiego, Hrabala i Kotańskiego. Ajde! 


PS. Zdjęcie z nagłówka to budapeszteńska New York Cafe - z gazetami na patykach i męską obsługą kelnerską. Wspaniałe miejsce. A co do julek to osobiście uważam, że trzeba przejąć  ten termin i nosić z dumą jak odznakę wzorowej obywatelki.  

piątek, 13 lipca 2018

Dwie niesamowite kobiety z Highgate, cmentarz i londyńskie atrakcje drugiej kategorii



1.

W życiu każdego powsinogi, który odwiedził wielkie turystyczne miasto parę razy, zaliczył wszystkie must-see, odstał swoje w kolejkach i dał się naciągnąć na bandyckie ceny wszystkiego (Paryżu, nie zapomnę Ci jak mnie orżnąłeś na 10 euro na miejskich rowerach), nadchodzi taki moment, kiedy zaczyna szukać atrakcji drugiej kategorii. I to jest zwykle najlepszy moment w zwiedzaniu miasta, bo można trafić na prawdziwe perełki. Dla mnie takim miejscem w Londynie jest Highgate Cementery, stary dziewiętnastowieczny cmentarz, prawdziwa gratka dla fanów lekko makabrycznych wiktoriańskich klimatów. Żeby się tam dostać, wysiadamy na stacji Archway i idziemy tak, by dotrzeć do styku ulic Chester Road i Raydon Street, starając się nie myśleć, że żeby tu mieszkać, trzeba zarabiać w miesiąc tyle co my w rok. 


2.

To ważne, żeby dotrzeć do skrzyżowania bo w widełkach tych ulic jest pierwsza jaskółka wiktoriańskiego klimaciku - Holly Village, dwanaście domków za imponującą bramą, pierwsze na świecie grodzone osiedle. Grodzone - ale w jakim stylu! Na pierwszy rzut oka wygląda jak gotycki sen szalonego architekta. Jeśli gdzieś można było wsadzić gargulca, manswerk albo wimpergę to z pewnością to zrobiono. Wieżyczki, kominy, gotyk tudorów pogania wykwity wyobraźni wiktorian. Holly Village to jedno z dzieł baronessy Angeli Burdett-Coutts, niesamowicie ciekawej kobiety. 


Brama do Holly Village


Angela urodziła się w rodzinie (jak na owe czasy) hardkorowo lewackiego posła, pochodzącego ze zubożałej szlachty Francisa Burdetta. Matką Angeli była Sophia, córka bankiera Thomasa Couttsa. Małżeństwo dało obojgu wymierne korzyści, Couttsowie awansowali społecznie,a Burdett zapewnił rodzinie dostatnie życie. Dostatnie życie zmieniło się w obrzydliwie bogate życie, kiedy Angela skończyła 23 lata. Tak się złożyło, że stary pan Coutts miał słabość do reprezentantek klasy ludowej. Jego pierwsza żona, babka Ageli była chłopką, druga zaś, Harriet Mellon pochodziła z rodziny wędrownych aktorów i sama też była aktorką. To właśnie Harriet zapisała przybranej wnuczce Angeli cały swój majątek w wysokości odpowiadającej dzisiejszym 150 milionom funtów (650 milionom złotych). 

Świeżo upieczona dziedziczka szybko wzięła się do roboty i zaczęła wydawać pieniądze z zaciekłością małego skandynawskiego państwa, na wszystkie możliwe lewackie cele - od mieszkań socjalnych, przez domy samotnych kobiet, akcje wyciągania prostytutek z ulicy, Towarzystwo Przeciwdziałania Okrucieństwu Wobec Dzieci (z którego później wyłoniła się analogiczna organizacja przeciwdziałająca przemocy wobec zwierząt), pomoc tureckim uchodźcom podczas wojny rosyjsko-tureckiej (za co dostała turecki Order Medżydów), a także szpitale i badania naukowe, szczególnie z zakresu onkologii. Była też przewodniczącą British Goat Society. W wieku 67 wywołała skandal poślubiając swojego 29-letniego sekretarza, który przyjął jej nazwisko. Holly Village, to neogotyckie horror vacui zostało przez Angelę zbudowane z myślą o jej pracownikach. W tej chwili jest w prywatnych rękach, a pojedynczy domek o powierzchni 80 metrów jeszcze dziesięć lat temu kosztował prawie milion funtów. 


3. 

Żeby dojść do bramy cmentarza, trzeba iść dalej Roydon Street, a potem w górę, Swain's Lane. Można powiedzieć, że Highgate Cementery stworzyła niewidzialna ręka rynku. Początki XIX wieku w Londynie to moment kiedy przykościelne cmentarze hm... z braku lepszego określenia przeżywały przeludnienie. W skrajnych sytuacjach nieboszczyków chowano gdzie popadnie w płytkich grobach, a ceremonie odprawiali grabarze przebrani za pastorów. Zwłoki zawinięte w całun posypywano wapnem palonym, żeby grób mógł w miarę szybko zostać poddany recyclingowi. Sytuacja stała się trudna do zniesienia, więc mądrzy radni wymyślili, żeby zmarłych oddać w ręce kapitalizmu. Tak powstały prywatne firmy cmentarne, które stworzyły eleganckie i higieniczne miejsca, zaprojektowane tak, by dizajnem i architekturą przyciągać również żywych. Szczerze mówiąc, było to ze strony przedsiębiorstw cmentarnych doskonałe wyczucie momentu na rynku. W końcu Londyńczycy mogli w odpowiedniej scenografii dać ujście wiktoriańskiej fiksacji na temat pogrzebów. Pierwsza Wojna Światowa dostarczyła trupów w takich ilościach, że zwyczaje pogrzebowe trzeba było uprościć, zatem Highgate Cementery podupadł, a w latach 60 wręcz zbankrutował. Dziś jest objęty dyskretną opieką, można go zwiedzać po uprzednim uiszczeniu opłaty w wysokości 4 GBP.

Jeśli chodzi o mieszkańców to na uwagę zasługuje mocna polska reprezentacja nieboszczyków - trudno ją przeoczyć bo jest tuż przy wyjściu. Najsłynniejszym lokatorem jest pewien niemiecki filozof-uchodźca polityczny, któremu sportretowano tylko głowę, ale za to w gigantycznych rozmiarach. Cmentarz jest obecnie wielowyznaniowy, można znaleźć tu macewy, nagrobki z inskrypcjami po arabsku, persku, chińsku. Jest masa dziewiętnastowiecznych pomników i sporo współczesnych, w tym jeden, I kid you not, wypisany czymś na kształt Comic Sansa. Warto poszukać nagrobka Mary Ann Cross, znanej wszystkim brytyjskim uczniom pod pseudonimem George Eliott, jako autorka cegły "Middlemarch". Jest tu też pochowana Pat Kavanagh, której pokręcone życie uczuciowe (ale prawdę mówiąc, lepiej mieć pokręcone niż nudne) opisała swego czasu Krótka Historia Jednego Zdjęcia.




4.

Z co ciekawszych rezydentów spoczywa tu Julia Stephen, matka Virginii Woolf. Niesamowite zdjęcia młodej Julii zrobionę przez ciotkę, znaną fotografkę Margaret Cameron, można znaleźć w Internecie, a historia jej życia jest pełna, hm, ekscentryzmów. Urodziła się w Kalkucie, w typowym brytyjskim lekarskim i kolonialnym domu w którym zdarzało się rozmawiać w hindustani, lingua franca północnych Indii. Kalkutę opuściła jeszcze jako bobas, razem z matką dołączając do dwóch chorowitych sióstr. Panie zamieszkały u ciotki Sarah, w Little Holland House w Kensington.

Jest to o tyle istotne, że ciotka Sarah prowadziła tam salon a środowisko które w nim bywało było kosmopolityczno - bohemiarskie. Mała Julia grywała w krykieta z Disraelim, Tennysonem i Carlylem. (Kiedy czyta się o wiktoriańskich brytyjskch koneksjach, jasno widać, że była to niezła klika. Drugim mężem Julii będzie Lesley Stephens, który wcześniej związał się z Minny Thackeray, która była córką znanego pisarza Williama Thackeraya, który, jakże by inaczej również grywał w krykieta z Julią w Little Holand House. Brazylijskie tasiemce niech się schowają.) Będąc panienką na wydaniu Julia robiła wrażenie. Była wysoka, szczupła i ruda, więc szybko wpadła w oko Prerafaelitom i mówiąc wprost, całemu Londynowi. Podobno ludzie sami rwali się do niesienia jej bagażu na stacji kolejowej. 

Niesamowita Julia

Podczas podróży do Wenecji poznała dżentelmena nazwiskiem Herbert Duckworth, którego poślubiła w wieku 21 lat. Niestety Herbert dość szybko się przekręcił - sięgając po figę dla żony tak się nadwyrężył, że pękł mu ropień i nieboga w ciągu kilku godzin definitywnie rozstał się z figami, żoną i ziemskim padołem w ogóle. (Warto zauważyć, że pożycie, chociaż krótkie, było nader owocne, albowiem Herbert zostawił Julię z trójką dzieci. O ile figi mu nie wyszły, o tyle figle - zdecydowanie bardziej). Po śmierci męża, dwudziestoczteroletnia wdowa Julia szukała pocieszenia u sąsiadów, chydego wykładowcy akademickiego  Lesley Stephena i jego ciężarnej żony Minny (tak tak, tej samej której ojciec odwiedzał salon ciotki Sarah). Podczas jednego z wieczorów, przy okazji czterdziestych trzecich urodzin Lesley'a, Julia, jak pisze Virginia, zastała ich
siedzących przy ogniu, razem. Szczęśliwa para małżeńska, z małym dzieckiem i drugim w drodze. Siedziała z nimi i rozmawiali, a potem poszła do domu, zazdroszcząc im tego szczęścia i porównując je z własną samotnością. Następnego dnia Minny umarła nagle. Dwa lata później Julia poślubiła wynędzniałego brodatego wdowca.¹
I tak powstała Virginia Woolf, która jak mało kto pasuje na zakończenie odcinka o cmentarzach.  Minny zmarła przy przedwczesnym porodzie. Julia nie zgodziła się na zaręczyny z Lesleyem od razu, rozważała w pewnym momencie nawet pójście do klasztoru.

Więcej o dojrzałej wersji Julii Stephen można się dowiedzieć z "Do Latarni Morskiej", gdzie pani Ramsay jest wzorowana na pani Stephen, a szczegółów proponuję szukać w tym artykule, który doskonale opisuje wpływ pani Stephen na pisanie pani Woolf. Julia urodziła jeszcze czwórkę dzieci i prawdę mówiąc wydaje się, że miała raczej szczęśliwe życie, które wypełniała obowiązkami wiktoriańskiej gospodyni. Przypomnijmy, że miała na głowie dom, służących i ósemkę dzieci w tym jedno niepełnosprawne. Była menadżerką domu, filantropką i pielęgniarką - zajmowała się okolicznymi chorymi. Uważała, że praca kobiet jest tak samo ważna jak praca mężczyzn, choć na innym polu - z tego też powodu była przeciwna prawom wyborczym kobiet. Szczerze mówiąc widzę wiele takich Julii i dziś wśród niektórych konserwatystek - matek dzieciom i żon durnym publicystom katolickim, if you know who I mean. Kobiet z którymi można porozmawiać pomimo totalnie innego podejścia do życia. Zmarła w wieku 49 lat z powodu wady serca, a pośrednio z przepracowania. Virginia miała wtedy 14 lat i w swoich wspomnieniach opisuje ten moment, kiedy wchodziła do sypialni, żeby pocałować na do widzenia zimną martwą matkę i kiedy w drzwiach minął ją zapłakany, nie dający się zatrzymać ojciec. Christopher Frizelle pisze o tym w wyżej zalinkowanym artykule - "Do Latarni Morskiej" to książka o pustce po matce, cała druga sekcja to brak pani Ramsay.

Grób Julii na cmentarzu Highgate jest zaskakująco skromny, dzieli go z mężem i z synem.



_______________________________________________
¹ Virginia Woolf, "A Sketch of the Past" w: The Greatest Essays of Virginia Woolf



poniedziałek, 7 maja 2018

Siedem przykazań januszowego roadtripa

Znacie ten miły uczuć, kiedy wraca się do domu po dłuższej nieobecności? W pokojach trochę pachnie kurzem, w lodówce słychać echo i w końcu można się wyspać we własnym łóżku w świeżej, pachnącej czystością pościeli? A potem cały dom pachnie proszkiem do prania, bo pierze się większe niż zazwyczaj ilości. No właśnie. Tak miałam wczoraj.

Wróciliśmy z majówki. Majówka była w zasadzie nieplanowana i spontaniczna. Nie uwzględniliśmy jej z Rudym w naszych budżetach, bo we wrześniu czeka nas daleka podróż i skupialiśmy się na tej dalszej perspektywie. No ale proszę - trzy dni urlopu i aż dziewięć wakacji, grzech nie skorzystać, tylko trzeba ciąć koszty. 

Muszę przyznać, że cięcie się udało, kminiliśmy, kminiliśmy i wykminiliśmy zestaw lifehacków na budżetowy roadtrip czyli dla niekumatych - wycieczkę, której celem jest przemieszczanie się po różnych miejscach samochodem. Teraz widzę, że dzięki lepszej organizacji i bez większych wyrzeczeń koszty mogliśmy ograniczyć jeszcze bardziej. (O błędach też będzie).

Oto przepis. Na start potrzebujecie:
  • Samochodu, kombiaka
  • Nie więcej niż dwóch (dwie, dwoje) pasażerów
  • Konto na BlaBla Carze
  • Dwie karimaty albo dmuchane materace (najlepsze są te cienkie z Decathlonu, które zwijają się do rozmiaru bochenka chleba)
W wersji "ostre cięcie" dochodzi jeszcze karta Revolut, a jak kombiak jest na gaz to już w ogóle miód malina. 



Zasady gry:

Po pierwsze, trasę ustalacie na początku. Gdzie śpicie, co chcecie zwiedzać. Nasza wyglądała tak: 



Zależało nam na północnej Francji i na Belgii. Niemcy sobie darowaliśmy. Dzięki temu, że przez Niemcy przemknęliśmy w tę i z powrotem jak strzała, zrobiliśmy kilka dłuższych odcinków, co pozwoliło nam wrzucić przejazdy na Bla Bla Cara. Średnio za odcinek braliśmy ok 100 zł, z tyłu dwa siedzenia wolne - pozwoliło nam to na zysk w wysokości dokładnie 700 zł

Za paliwo i autostrady zapłaciliśmy trochę ponad 1300 zł, więc łatwo policzyć, że BlaBla Car zwrócił nam ponad połowę kosztów! Staraliśmy się wybierać bezpłatne drogi i jeździć oszczędnie.

Po drugie - spanie
Naiwnie założyliśmy sobie, że będziemy spać na kempingach, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, że jedna noc na kempingu dla dwóch osób, samochodu i namiotu to wydatek rzędu ok 18 euro. Sporawo. Rozłożyliśmy więc siedzenia, napompowaliśmy materace, wyciągnęliśmy śpiwory i spaliśmy w furze, dyskretnie schowanej za krzakami na darmowym parkingu. Ten sposób się sprawdził. Stacje benzynowe przy autostradach z reguły mają (na ogół) czyste prysznice dla tirowców. Płaci się za nie 2.5-3 euro. W porównaniu z kempingiem, z którego najważniejszą korzyścią jest dla nas prysznic - 80% kwoty zostaje nam w kieszeni. Warto przed zatrzymaniem się na stacji sprawdzić opinie w Google Maps - tirowcy stworzyli tam całkiem niezły przegląd stacji. Raz zaszaleliśmy i zatrzymaliśmy się w hotelu w Calais - dzięki promocji w Booking.com, w której osoba polecająca i korzystająca z polecenia dostają 50 zł zwrotu za rezerwację, nocleg za 32 euro w pokoju z łazienką ostatecznie kosztował nas... 39 zł.

Dzięki podróżowaniu Złotą Strzałą udało się nam zaliczyć tak wspaniałe atrakcje jak widoczny na zdjęciu najwyższy szczyt Luksemburga (560 m. n. p. m.)


Po trzecie - jedzenie. 
Tu pewnie nie będzie zaskoczenia - stołowaliśmy się głównie w supermarketach. Gdybyśmy się lepiej przygotowali, wzięlibyśmy jedzenie z Polski, ale nie wyrobiliśmy się z zakupami, więc tutaj oszczędności nie było (chociaż być mogły). Mieliśmy też ze sobą kuchenkę gazową - nie chciało się nam jej używać, więc wydaliśmy fortunę na kawę na stacjach benzynowych, ale z poprzednich podróży wiem, że może drastycznie obniżyć koszty wyżywienia.

Po czwarte - inne atrakcje
Muzea w zachodniej Europie mają jakąś zmowę cenową, wszędzie koszą 10 EUR od osoby (za normalny bilet). Nie ma na to sposobu innego niż (dawno u nas dwojga nieaktualna) legitymacja studencka. Na szczęście jest prepaidowa karta Revolut, która pozwala na wymianę złotówek na euro (i inne waluty) po kursie bliskim kursowi NBP. Zamówienie jej jest zaskakująco szybkie i tanie (9 zł), karta działa doskonale. 

Po piąte - packlista
Trafiliśmy na wyjątkowo zimny maj, ale uratowały nas dwa koce, którymi się nakrywaliśmy i grube swetry. Warto o tym pamiętać i w ogóle przemyśleć packlistę - duży bagażnik może brzmieć jak zaproszenie do zabrania ze sobą wszystkiego, ale tak naprawdę im więcej rzeczy, tym dłuższe rozkładanie się i większy bajzel w samochodzie. Warto zabrać bidony - woda na stacjach może nie jest najsmaczniejsza, ale z reguły jest pitna.

Po szóste - strategia
Roadtrip jest super opcją na dotarcie do miejsc, do których inaczej by się nie dojechało. Jeździliśmy bocznymi drogami po uroczych zadupiach: prześlicznych francuskich miasteczkach daleko od szosy, gdzie starsi panowie grają w petanque w cieniu platanów, byliśmy na wapiennych klifach Cap-Blanc-Nez, mknęliśmy przez aksamitno-zielone pola Normandii, trafiliśmy do Bayeux, gdzie widzieliśmy prawie tysiącletnią tapiserię i do Mont Saint Michel, do niesamowitego klasztoru... A potem wtarabaniliśmy się do Paryża. Paryż i samochód to NIE jest dobre rozwiązanie. Parkingi są płatne wszędzie i zawsze, korki, drożyzna. Tak samo jest w większości wielkich miast. Omijajcie wielkie miasta, Paryże, Barcelony, Londyny jak jedziecie na roadrtripa, stawiajcie na zadupia:

   



















Po siódme - ogólne podejście
Chciałabym tutaj zaznaczyć, że chociaż jeździliśmy "na janusza", to jednak staraliśmy się januszować dyskretnie. Jeśli parkowaliśmy na stacjach, to na oddalonym końcu parkingu, żeby nie kłuć ludzi w oczy naszymi zaspanymi gębami. Nie parkowaliśmy i nie spaliśmy w miastach, bo to trochę przypał. Nie skakaliśmy przez bramki do kibla na niemieckich stacjach benzynowych, chociaż nie było kamer a spotkaliśmy kolesia który tak robił. Tanio nie musi (i nie powinno) oznaczać totalnej cebuli, mamy polskie blachy i nie chcemy być postrzegani jako dziadostwo Europy. 

A Wy macie jakieś lifehacki?



wtorek, 13 marca 2018

Jeden dobry powód dla którego za rok dwa razy zastanowię się nad jechaniem na Kolosy

Bukareszt.
Tak wygląda połowa marca w Europie Środkowej.
To NIE jest pogoda na outdoorowe kolejki.


Miałam ostatnio taki sen:

Jest rok 2019, jestem na Festiwalu Podróżniczym Kokosy. Festiwal odbywa się w Łodzi, albo w Warszawie, albo nawet w Radomiu, trudno, grunt, że każdy kto chce może na niego dojechać z dowolnego zakątka Polski w maks 4 godziny. Festiwal jest biletowany, bo dobra organizacja i dobre sale kosztują, ale za to każdy wie na jaki pokaz wejdzie a na jaki nie. Młode pracujące japiszony płacą więcej, emeryci i studenci mniej, a sprzedaż jest i stacjonarna i internetowa bo ważne jest też, żeby każdy obdarzony dobrym refleksem mógł wejść.

Podobno ludziom śni się to, co przeżyli przed snem, ale ja mogę poręczyć, że to nieprawda, bo mnie spotkało zgoła coś innego. Po Kolosach 2018 zostałam spytana przez moją koleżankę która prezentacja podobała mi się najbardziej, a ja mogę powiedzieć tylko, że najbardziej zapadła mi w pamięć ta najdłuższa, czyli "Plecy człowieka przede mną w kolejce do Gdynia Areny". Chociaż właściwie był to raczej dramat, w jednym ale za to bardzo długim akcie, w którym emocje osiągały niesamowite amplitudy, od Ooo, wpuszczają do O nie, tylko siedem osób. Gdyby to chociaż było jakieś Lazurowe Wybrzeże a nie Polskie Szaro Bure, to moglibyśmy sobie w tej kolejce leniwie popalać Gauloisy i oglądać dziewczęta na skuterach w typie Brigitte Bardot (dziewczęta w typie, a nie skutery), a tak to zostawało nam tylko patrzenie wzajemnie na swoje wkurwione mordy oraz na telebim, który było widać ale nie słychać. 

Nie wiem, co Wam poradzić drodzy organizatorzy Kolosów. Wiem, że przyjechałam na cały weekend, w samochodzie spędziłam razem 9 godzin, ściągnęłam do Gdyni ukochanego, siostrę i najlepszą przyjaciółkę, zarezerwowałam nienajtańszy nocleg, a wszystko po to, by oglądać plecy ludzi w kolejkach. Wiem też, że z każdym rokiem jest coraz lepiej, ale tempo wprowadzania dobrej zmiany (hehe) jest nieprzystające do tempa wzrostu ilości publiczności. Od pewnego punktu krytycznego trzeba przeformułować imprezę, po prostu. Może warto pogadać o tym jak trudną sztukę opanowania masowej publiczności ogarniają festiwale filmowe. To już nie jest slajdowisko dla 300 giewonciarzy i włóczykijów. Teraz tak naprawdę jesteśmy stawiani przed opcją "Koczowanie od 5 rano i Kolosy w Arenie", albo "Koczowanie od 7 rano i Kolosy w PPNT" i biada temu, kto ma taką fanaberię, żeby obejrzeć coś w obu miejscach. 

Z plusów: rozumiem w końcu moją mamę i prehistoryczne komunistyczne historie o siermiędze i kolejkach w mięsnym, w których jak się doszło do końca to i tak się zastawało puste haki. 



środa, 28 lutego 2018

Przez Szkocję na skuśkę - cz. 1.

Pół roku zajęło mi zebranie się do napisania tego posta, ale jest. Planowana przez nas trasa do Przylądka Gniewu zamieniła się w trasę Doliną Totalnego Wkurwu oraz pokonywaniem Przełęczy Kryzysu w Związku. 

A było to tak:

Takie widoki po drodze! Braveheart pełną gębą!


10 września


Do Fort William, lokalnego węzła wszystkich łazików dojechaliśmy, Paweł, Maciej i ja w doskonałych humorach. Co prawda mój plecak dopakowany jedzeniem, wodą i namiotem ma zamiast planowanych 10 kilo - 17, ale co tam, jestem młoda, silna i dam radę. Jest pięknie, słońce pieści nasze twarze, lekka bryza smyra nas po policzkach, powietrze pachnie glonami i frytkami z octem. Przed zachodem udaje nam się lekko zdezelowanym malutkim promem dotrzeć na drugą stronę Loch Linhe i zrobić kilka kilometrów zanim zajdzie słońce. 




11 września


Rano. Wstaliśmy, ogarnęliśmy się, zrobiliśmy śniadanie. Pogoda jakaś taka niewyraźna, ale co tam, ahoj przygodo! Nie ma złej pogody, są tylko złe ubrania! 

Południe. Idziemy doliną, od rana nie widzieliśmy słońca, ludzi ani ludzkich siedzib, za to spotkaliśmy stado krów, które wyglądały jakby chciały nam spuścić tęgi łomot. Z innych informacji o zwierzętach: szkockie muszki midgies tną jak pojebane, oraz mam kleszcza w dziwnym miejscu, nie trzeba było wczoraj sikać w wysokiej trawie. 

13:00. Dalej idziemy doliną, 17 kilo plecaka wbija mnie w gruntową drogę. Ku nam coś się zbliża. Tym czymś jest ściana deszczu. Przez "ściana" rozumiem dosłownie mur wody. Dolina jest długa, bardzo dokładnie widzimy jak ściana deszczu się przesuwa. Chłopaki nie tracą humoru, ja uśmiecham się trochę mniej szeroko. 

14:15. Idziemy w tym cholernym deszczu, najpierw przemokły mi wodoodporne buty, potem stopy w foliowych torebkach, potem spodnie, potem wszystko, jestem mokra do samych majtek, woda leje mi się z kaputra, mam wodę na twarzy, mam wodę w ustach jak otwieram je żeby miotać przekleństwa, to jest jakiś kurwa szkocki waterboarding. Mokre jest też absolutnie wszystko co mamy w plecakach. Ile waży 17 kilowy plecak nasiąknięty wodą? Kto mnie namówił do tej wycieczki? Kto zapewniał że spoko, da się zrobić tak, żeby plecak ważył tyle ile mogę unieść? 

16:35. Doszliśmy do końca doliny, teraz trzeba się wspiąć na przełęcz. Wspinamy się, ślizgając się w błocie. Powiedzieć, że jestem zła to nic nie powiedzieć, jestem wkurwiona do granic. Maciek mówi, że to woda płynąca z wierzchołka góry, na przełęczy wyżej będzie jej mniej. 

Wchodzimy na górę. 

Na górze jest więcej wody. 

Nie ma omijania kałuż, bo nie ma na czym stawać, żeby je omijać, cała łąka jest gigantycznym potokiem. Można czasem skakać po kamieniach, ale to nie ma sensu, bo i tak za chwilę wyląduje się po kolana w wodzie. Po drugiej stronie przełęczy, w dolinie, w deszczu majaczy gospodarstwo. Idę w deszczu i ryczę z wściekłości, bo jestem wkurzona, że się w ogóle na to zdecydowałam, jestem tak zła, że zasuwam jak mały traktor, wściekłość jest moim paliwem. Chłopaki są w dobrych humorach co wkurwia mnie jeszcze bardziej. 

18:25. Zeszliśmy w dół. Fajnie. Idziemy do farmy. Między nami a farmą jest strumyk. To znaczy kiedyś to był strumyk bo teraz to rwący whitewater przez który przerzucony jest mokry i wyślizgany pień. Paweł przerzuca plecaki, każde z nas pełznie po tym pniu przytulone do niego jak małpa (drzazga robi mi dziurę w spodniach na tyłku). W życiu tak się nie migdaliłam z pniem. W końcu się udaje. Docieramy do farmy, pukam do drzwi, otwiera gospodyni. Pytam czy wie kiedy odjeżdża pociąg do Fort William, bo widzi pani, jestem tu z takimi dwoma i to nasz ostatni dzień razem, bo ja dziękuję bardzo, wypisuję się z tego wyjazdu. Pani Szkotka mówi, że oh dear, ostatni pociąg odjeżdża za pół godziny i raczej na niego nie dotrę... Chyba że ona z mężem mnie podwiozą. Paweł zdążył tylko spytać gdzie się widzimy. Z pickupa krzyknęłam tylko, że w Warszawie i naprawdę to miałam na myśli.

20:30. W pickupie gospodyni został po mnie wielki mokry kleks. Nie chcieli w podziękowaniu czekolady TikiTaki. Jeśli to czytacie, drodzy gospodarze znad Callop River, to wiedzcie, że w tej chwili ciepło o Was myślę. W Fort William udało mi się znaleźć ostatnie miejsce w hostelu urządzonym w starej wiktoriańskiej willi. Siedzę więc w szkockim wiktoriańskim salonie, moje rzeczy suszą się w suszarni, piję gorącą czekoladę, grzeję nogi przy kominku i myślę sobie, że mogę te nogi nawet włożyć do ognia, chyba nigdy już nie będzie mi ciepło. 

Dzwoni telefon. To Maciek pyta, czy do Fort William kursują jeszcze pociągi i czy znalazłoby się miejsce w hostelu, bo tak się składa, że rozbili mokry namiot i siedzą w mokrych śpiworach próbując ogrzać się butlą gazową...




środa, 6 września 2017

#18 Go to Scotland (It's cheating!)

Picture: Tatiana Gerus CC BY-NC-SA 2.0

Okay, it's cheating, because I wanted to go to Scotland first, then I actually planned the whole trip and then in the end I wrote about it here. But hey, I really wanted to do it, I just thought it's just not big enough to list it here. 

I was always into everything that's Iro Scottish. I have no idea where it came from, I think Terry Deary and his Cut-Throat Celts plus a brief and somewhat weird early-teenage crush on Braveheart may be to blame. I am fearless when it comes to public speaking and  general public appearances and I owe it to Iro Scottish folklore.

When I was a clumsy teenager, I asked my mom to pay for my Irish dance classes. It was crazy, I was training twice a week, stretching, jumping, I don't remember any other thing into which I put so much physical effort. Okay, now that I think about it, last year I raced against my sister to get the last chocolate Easter egg from the basket, and the only thing I got was a bruise (she got the egg), but let's make the Irish dance the second most physically exhausting thing I've ever done. I even participated in a Fèis, Irish dance competition. I practiced like a psycho, only to go to the stage and forget the choreography after first 5 steps. I had to stop and wait on the stage until the end of the song (as two other girls were dancing alongside) and try not to cry in front of a thousand people. 

After such a traumatic event, I realized that nothing worse will ever happen to me on stage, so I can as well go there and do whatever. 

I've been always wanting to go there and say thanks, but there was never a good occassion for that. It's a shame, especially if you take into account how cheap the flights are. But now, I'm going and it's going to be horrible. 

My boyfriend and his friend had a great idea of a ten days hike that starts on a Cape Wrath Trail, and I bet that this name is not a coincidence. It includes staying in a tent with no access to running water, hot wated, mobile network, electricity or anything remotly resembling civilisation. TEN DAYS. I checked the Walking Higlands website and they describe their trails with distance, ascend, time and bog factor. I kid you not, bog factor is a real thing. On the top of it, this is how Google Weather stabs my back:


poniedziałek, 2 stycznia 2017

This is a post about boobs

...you filthy perv. But even more, it's a post about women attached to every pair. 

I happen to be in Azerbaijan. I ended up here, because I'm not very assertive when people ask me if I want to spend New Years Eve in Baku. (I might have the tickets bought before my friend finished the question). Azerbaijan is a bit like Turkey, they share many traditions, one of which is hamam, Turkish bath.

I was lucky. It's not that easy to find a hamam for women in Baku, but today is Monday, and Mondays and Fridays are the days when one of the oldest hamams in İçərişəhər - the old town - is open for women, whereas the rest of the weeks is for men only. The hamam consisted of two parts. When I opened the door, right from the street, I saw a large entrance hall. I opened the door and I closed it immediately, because the first thing I saw was lots of semi-naked ladies, all ages and shapes, sitting at the tables, drinking tea, changing, drying hair, smoking cigarettes. I expected at least some hallway, reception desk, whatever, but it turned out that the hamam begins just behind its doorsteps. I paid, I got my and a glass of tea and a pink sheet, I stripped naked and I followed a young, doe-eyed manager to the main bath hall.

The place was ancient, over 300 years old, made of a limestone, darkened with humidity and age. Behind another door there was a higly vaulted hall, full of steam and more naked ladies. In the middle there was a small fountain, surrounded by three stone massage beds. It was beautiful, but not glamourous at all, not really a Carrie Bradshaw kind of place (more like a Bəsti from Bacanaqlar kind of place) It also had two saunas - dry and wet one and showers. The idea is simple - first you take a shower, then you have a body scrub and a massage and then you can do whatever you want.

My masseuse was a hearty woman, more or less my mom's age. She was sweaty, big, naked (well, wrapped with nothing but a thin wet sheet), with hands like loafs of bread. Forget neat, immaculately white uniforms of discrete spa staff. Forget spas. Forget your argan oils, your hot stones and plinky-plonky music seeping trough. This is a real spa. The masseuse unceremoniausly laid me on one of the beds, and scrubbed every inch of my body, and by every inch I also mean parts that made we think "ouch, really, THERE?".

I was laying on that bed, I was being touched in CERTAIN places. At times, when my masseuse had to bend over me, I had her boobs (wrapped only with a wet sheet) right in my face and, as I already mentioned, the place was full of naked people. Where I come from, one can see naked people only when one is taking a quick shower at the swimming pool, being slightly embarassed, trying not to check other people out. Here everybody was checking people out because no one was really hiding their body. Not a big deal. None of 40+ women there was 100% hot. I saw fat teenagers, thin ladies in their forties, big women, petite girls, I saw brazilian waxing and full 70' bush. I saw moles and c-sections scars. I saw post-pregnancy bellies and muffin tops and hairy legs. I saw big boobs, small boobs, saggy boobs, perky boobs. Boobs like pears and boobs like apples and boobs like a dachshund's ears. And none of the ladies I met there gave a flying fuck about what other people will think about their muffin tops and cellulite. They weren't wrapping themselves tightly in their sheets, they weren't hiding in the corner. They were enjoying each other's company, and taking loving care of what they had, no matter if it was fat or skinny or wrinkled or smooth. 

If I were in charge of schools in my country, or any other country that doesn't have a tradition of a hamam, onsen, sauna or any other kind of a public bath, I would introduce it as an obligatory school subject for girls. An hour of public bath every week. Looking at real, non-sexualized women's bodies, which come in every shape and size, and which eventually get old and wrinked, will do for anxious teenagers more good than any of these affirmative body image projects. You know, the ones aiming to build self-confidence amongst young women in the world where 90% of (semi)naked bodies we see, are photoshopped. It makes no sense to tell girls that beauty comes in all shapes and sizes, when most of what they see on billboards is size zero.




Of course there would be no picture from inside, but that's what you see when you leave the place - a majestic sunset over Baku's famous Flame Towers. A cherry on the (muffin) top of the day.